http: sliwerski-pedagog.blogspot.com/2009/08/kapitan-schodzi-z-tonacej-akademickiej ,
ale zaczęło to żyć własnym życiem. niech więc żyje...
Status niepublicznych szkół wyższych w Polsce nie należy do wysokich nawet bez oficjalnie potwierdzonych afer kupowania dyplomów czy sprzedawania zaliczeń. Studenci takich uczelni są jednoznacznie określani jako ci gorszej kategorii, którzy dyplom mają zapewniony w ramach poniesionych kosztów. Kierunki pedagogiczne są dodatkowo obciążone łatką „prostego kierunku niewymagającego umiejętności, na którym można się poślizgać przez pięć dla byle jakiego papierka z tytułem magistra”. Sama pedagogika pokutowała przez lata jako przechowalnia dla migających się od służby wojskowej czy ludzi uciekających od zwykłej pracy. Mieli oficjalną podkładkę, by zastanawiać się, co ze sobą zrobić. Na szczęście powoli ten stereotyp upada. Powoli.
Cały czas są „studenci” którzy szukają takiego ciepłego kąta by studiować, a się nie napracować. Płacą regularnie czesne, pojawiają się regularnie po zaliczenia i regularnie są oburzeni każdą rzeczą jaką się od nich wymaga – obecności na zajęciach, przygotowania do nich (wykraczających poza wydruki komputerowe lub kserowane czyjeś notatki nawet nieprzejrzane), czytania podręczników czy lektur dodatkowych. Ach no i nie zapominajmy o tym najdziwniejszym wymaganiu – jakimkolwiek zaangażowaniu i przygotowaniu, lub w wersji minimum z minimum – co najmniej nie przeszkadzania. Są też wykładowcy, którzy nie widzą powodu, by tracić swój cenny czas i energię, zakładając ,że studenci i tak tego nie wykorzystają i nie docenią. Czytanie podręczników w ramach wykładu, a nawet i ćwiczeń, jest dość częste; niestety niezmiernie rzadko są to ich autorskie opracowania lub chociaż wybór artykułów wybrany wg jakiegoś klucza. Najczęściej po prostu jest to przejazd do definicjach z danej tematyki wg najpopularniejszych autorów. Zaliczenie odbywa się więc na zasadzie pisania prac na wybrany temat. Najlepiej przesyłanych majlowo, by nie przeciążać mięśni i nie zagracać przestrzeni. Jeżeli nawet trafi się jakaś osóbka, która podejdzie poważnie do tematu nie przesyłając pliku Word typu kopiuj/wklej/wyjustuj/podpisz (choć czasem i to już jest liczone jako praca przygotowana poprawnie) zawsze można wydrukować sobie i potem wykorzystać na potrzeby własnych odczytów czy opracowań. Można też w ogóle tego nie czytać i wpisywać oceny w ciemno za ilość znaków, akapitów czy stron. Kiedy przychodzi egzamin i już należy pytać lub pisemne prace sprawdzać to jeszcze można się powyżywać – w ramach poprawy nastroju za ten kaganek oświaty, który się tak ciężko dźwiga na ramionach – i powyśmiewać studentów, podrwić z nich, pokazać jak to są maluczcy (zadając pytania z kosmosu lub uzależniając oceny od tego, czy kartka zrzucona z biurka spadnie na podest czy poza nim).
Przeraża studentów, którzy płacą spore sumy, na które ciężko pracują, by posłuchać jak ktoś po prostu dyktuje podręcznik, który mogli by sobie kupić za 1/3 raty miesięcznej czesnego.
0 myśli:
Prześlij komentarz