Dreams are renewable. No matter what our age or condition, there are still untapped possibilities within us and new beauty waiting to be born.

-Dale Turner-

poniedziałek, 23 listopada 2009

music box

szukam pozytywek dla mojej niuni. święta idą. roczek się zbliża. i marzy mi się cały czas jakaś ładniutka, milutka pozytywka. możnaby nawet rzec taka hamerkańska, tylko w dobrym wydaniu. ale dla przykładu melodyjka znaleziona na jakimś japońskim blogu (gdzie, swoją drogą, też kotów i puchatków dużo ; D - bo to typowy japoński blog http://kissesfrombeigirl.blogspot.com/)


ładniutka , prosta i nienachalna. moim skromnym i subiektywnym wielce zdaniem.

czwartek, 19 listopada 2009

anioł na listopad ;]


to mój anioł na listopad
potargany wiatrem, w drodze...

niedziela, 15 listopada 2009

i wish i had a river... damn

tak oto znowu ja ulepszam świat.
zrobię coś co zmieni choć ułamek procentu rzeczywistości wokół mnie. będę lepsza, nawet jeśli inni będą gorsi. bo trzeba robić swoje po swojemu, żeby być ze sobą w porządku. to jest najważniejsze. hmmm. no cóż różnie z tym bywa, a ostatnio jest chyba tylko gorzej.
nie pamiętam specjalnie jakichś życiowych i moralnych dyskusji i rozmów z rodziną nad tym, co wolno, a czego nie. co jest w porządku, a czego się wystrzegać. więc to chyba nie jest kwestia wychowania celowego, tego definicyjnie "zaplanowanego" (choć jak wiemy nie wszyscy uważają, że wychowania nie da się zaplanować; ja też mam co do tego wątpliwości).
zaczynam coraz bardziej alergicznie reagować na prośby. bo z prośbami to różnie bywa. nie mam nic przeciwko ich spełnianiu czy samemu proszeniu o coś. to normalne. da się to się robi, nie da się to się o tym mówi. i jest wtedy jasna i czysta sytuacja. ze mną tak to już jest, że gdy trzeba staram się stawać na głowie. bo wydaje mi się, że gdy jestem w potrzebie ktoś inny też się stara pomóc, albo przynajmniej nie stara zaszkodzić. i to też należy docenić. wolę gdy ktoś wprost powie, że czegoś nie może zrobić niż gdy mnie zwodzi, a nic z tego nie wychodzi. i ja wychodzę z założenia starania się.
postarałam się. wywróciłam wszystko do góry nogami. ale to nie obeszło osoby zainteresowanej. dla kogoś to nic nie znaczy. przecież można kogoś olać, ignorować, nie oddzwonić, spóźnić się. ale przecież nic się nie stało. to tylko drobnostka. nic nie znaczący szczegół.

zawiodłam się po raz kolejny. można mi próbować wytłumaczyć, że zagubione skany to błahostka. że pomięty wydruk o niczym złym nie świadczy. a jednak do dziś we mnie siedzi nie tyle złość za taki stan rzeczy, co żal za brak starań, albo wręcz zdziwienie, że są one potrzebne.

dalej smęcę nad bałwankiem z lodówki i niegrzecznym chłopcem, który porywa ...
zasłuchuję się w futuryście ;)


czwartek, 12 listopada 2009

o takiej jednej patologii...

jednak w internecie jest wszystko. znalazłam to, czego sama nie mogłam z siebie wydusić. ktoś za mnie wydusił z siebie samego.

Moją grupą krwi jest bezmyśl. Przez każdą żyłę przepływa czerwona ciecz o metalicznym posmaku. Moim znakiem zodiaku jest bezczas. Nie wiem, kiedy było jutro, a kiedy będzie wczoraj - nie noszę na nadgarstku zegarka, bo nie lubię tykać jak bomba. Moim domem jest bezmiar. Chodzę to tu, to tam, kalecząc się o kąty ostre, gubiąc się w kątach rozwartych i czując się bezpiecznie w kątach prostych. Do kątów pełnych i półpełnych nie mam zaufania - omijam je szerokim łukiem. Czasem jem bezy, które smakują tylko cukrem i niczym więcej. Chyba nie lubię bez. Bez nich, czy z nimi - wszystko mi jedno. Moim przyjacielem jest bezsens. Tylko on rozumie moje myśli w ten sam sposób, w który ja ich nie rozumiem. Kiedyś śniła mi się bezsilność. Złapała mnie za szyję swoją lodowatą ręką. Nie wiem, czy puściła, czy może mnie zamroziła - obudziłam się. I wiedziałam, że to jest to, czego najbardziej się boję. Od kilku miesięcy się jej boję. Bezustannie.

http://patologia-squad.blog.pl/archiwum/index.php?nid=14571145



z jedną różnicą, ja nie lubię bez. na pewno. ale lubię cukier, więc chyba i tak pasuję.

środa, 11 listopada 2009

"rozpoczęła się zupełnie inna historia ..."*

minął tydzień wolny od zamętu związanego z foliami, pcv-kami, zaproszeniami i wszystkimi tego typu bzdetami. i nic w tym czasie pożytecznego nie zrobiłam. nawet nic nie-pożytecznego, a choćby dla własnej przyjemności. i wiem, że się do tego nie nadaję. bezcelowość to koszmar. a przyzwolenie na nią to zwyczajnie "niedźwiedzia przysługa". i tak jestem kolejny tydzień w miejscu, co według niektórych oznacza dwa tygodnie wstecz.
dziś nastąpiła prawdziwa kumulacja wszystkiego złego, co na dobre nie wyszło. poziom własnej głupotki i braku pomyślunku na zasadzie przyczyna - skutek doprowadziły do pozbawienia się wzroku. okulary jak na moje działania i tak sporo już wytrzymały, ale niestety w starciu z kolanem mym nie miały szans. choć jak na okoliczności i tak jest nieźle skoro pękła jedynie żyłka. istnieje szansa, że jutro optyk na miejscu naprawi. ze szkiełkiem nie poszłoby tak łatwo. a bez mych drugich oczu to nawet nie wiem do jakiego autobusu wsiadam;/. więc niemoc tylko się pogłębia, a z nią rośnie bezczynność. znów.
cały czas czekam na wielką historię, na tajemniczy zwrot akcji, który wzbudzi emocje. a tu historia cały czas stawia swe dumne kroki, po cichu, delikatnie.
tylko człowiek ślepy na to wszystko i głuchy.

*mikołaj "czas nie czeka na nic"
http://pisze-wiersze.pl/index.php?target=show&co=wiersz&id=87207

sobota, 7 listopada 2009

jak to mieć i nie wiedzieć co z tym zrobić

ech jak być chorym to na maksa i ze wszystkimi dookoła
mój komp też ma wirusy, robale i jeszcze inne paści z konikami trojańskimi włącznie (nie wiedzieć czemu nigdy nie lubiłam mitologii). informuje mnie o tym wielkie okno i straszy, że to wszystko zaraz mi pozżera pliki i programy i generalnie nie jest wesoło. oczywiście już szlag trafił pulpit, więc dramaturgia też jest spora i poziom adrenaliny jest wprost proporcjonalny do mojego stanu psychicznego. wskazówka nastroju oscyluje pomiędzy babską paniką na widok ogromnego (gigantycznego wręcz) pająka a maksymalnym wkur(wi/z)eniem połączonym z nutą pretensjonalnej bezsilności. bo nic zrobić nie mogę poza wyączeniem drania i czekaniem (znowu czekaniem!!). z czego wnika moja totalna ignoracja względem nauki wszystkich tych skomplikowanych czynności związanych z opanowaniem komputera jako maszyny do zarządzania? ano wynika waśnie ze "skomplikowaniości'" tego wszystkiego na poziomie dla mnie nie do przejścia. tak oto ponownie udowadniam, że jestem totalnym niepoprawnym komputerowym głupkiem tudzież idiot(k)ą, a nawet platynową blondynką. i muszę z tym żyć. poddaje się bez walki. zwał jak zwał.
przypomniał mi sie kolejny serial oglądany na moim poprzednim wolnym urlopie. otóż w jednym z odcinków seksu w wielkim mieście sarah jessica parker ma problem ze swoim lapotpem. robi to, co przystało na standartową blondynkę, choć tu ograniczyłabym się do statytycznej kobiety, dzwoni do znajomych i serwiu z pytaniem co z tym zrobić. i jakies jest jej zdziwienie kiedy pierwszą rzeczą, z którą się spotyka (u wszystkich tych ludzi) nie jest współczucie, lecz pytanie "ale oczywiście zrobiłaś kopię zapasową?". reaguje ona podobnie jak ja na wszystkie pytania ze strony rafała czy tomka - moich gurów komputerowych z serii masters. wiem, że coś takiego się robi, choć nie do końca jestem pewna jak. wiem, o pewnytch rzeczach, ale na tym koniec, bo nie bardzo już wiem co z tą wiedzą zrobić i jak wykorzystać.
aaaaaaaaaaaaaaaaaaa. cóż głąb komputerowy.

piątek, 6 listopada 2009

uziemiona

nie rozeszło się po kościach
choć paradoksalnie dosłownie rzecz ujmując się rozlazło i to bardzo mocno bo bolą kości, stawy i mięśnie. i gardło. nos oddycha, ale świszczy, piszczy, gwiżdże, chrapie, rzęzi... gardło zresztą też ma podobny zestaw dźwięków. oddycham mimo, że na piersiach cały czas dźwigam coś bardzo ciężkiego (nie widać ale jestem przekonana że coś tam jest). jestem na L4 do 13-tego.
chciałam iść na nie z czystym sumieniem (choć nie wiem, co byłoby na nim zmazą gdybym nie zrobiła tego, co zrobiłam) i przesunęłam je o jeden dzień dla pana k. pan k. nie ma u mnie żadnych specjalnych względów. nawet rzekłabym, że ma je pod kreską. ale chciałam go mieć już z głowy. niestety nie udało się, bo wszystko było nie tak, a fatalny stan zdrowia i samopoczucia tylko pogarszał sprawę. nie dałam rady. zła jestem na siebie, choć wiem, że nie dało się nic więcej. za mało środków, czasu, rąk, pomyślunku.
na swoja wizytę u lekarza czekałam ponad godzinę czasu. opóźnienie. pani recepcjonistka (wydaje się być młodsza ode mnie) ciężko pracuje rozmawiając przez telefon. nic dziwnego, że tak trudno się tu dodzwonić i potrzebowałam na to aż dwóch dni, skoro laska przez 60% czasu, który spędziłam w poczekalni gada przez telefon - o nowym członku swojej rodziny, który przyszedł na świat dzień wcześniej, o rodzinie i kilku mniej ważnych sprawach. ciężko odróżnić rozmowę prywatną od tej z pacjentem, ponieważ słownictwo typu "no", "dobra", "taa", "jasne" pojawia się nagminnie w każdej z konserwacji. dziewczyna ma dość donośny głos. mimo, że znajduje się po drugiej stronie długiego korytarza zagłusza ożywioną dyskusję moich współcierpiętników czekających na swoją kolej. współcierpiętnicy jednak także nie dają się nie zauważyć czy nie usłyszeć. straszy pan próbujący się wbić poza kolejką próbuje w ramach zasłony dymnej nieśmiertelnych tematów politycznych, społecznych, ekonomicznych i wszystkich innych, które pozwalają stwierdzić na czym ten świat stoi czy leży. dwie panie bez żenady komentujące przedłużające się wizyty u pani doktor, bo przecież jak można tam tak długo siedzieć i marudzić coś o jakiś bolączkach, kiedy one mają tu coś do załatwienia i muszą czekać. matka i kilkuletnia córka, którym dość długo udaje się być poza tym gwarem we własnym cudownym świecie gdzie mają swoje tajemnice. no i jeszcze chłopaczek, który niemiłosiernie pociąga nosem, przy czym odmawia użycia chusteczki z mamusią strojnisią obiecującą kupienie na obiad spaghetti. chłopak także nie ma zahamowań, by komentować długość przebywania poszczególnych pacjentów u pani doktor. wszyscy ci ludzie nie mają zahamowań żeby to robić. po czym sami włażą do tego gabinetu i uzurpują sobie prawo do siedzenia tam po tyleż samo czasu, albo i dłużej.
w końcu wchodzę i ja (po przeszło godzinie czasu) dostaję swój wyroczek i mogę iść po zestaw chemikaliów, które postawią mnie na nogi i przywrócą do stanu względnej zdolności do działania.

więc sobie choruję, marnując czas. rozczulam się na tym co było kiedyś. co mogłoby być, co może kiedyś i będzie i tym wszystkim, co nigdy się nie wydarzy. i los chciał, że akurat wszystkiemu temu partneruje ideał roberta downey jr będącego tym boskim adwokatem zakochanym bez pamięci w ally mcbeal. i znowu ten bałwan w lodówce mi się przypomina ech. i szlag trafia próby racjonalnego myślenia.
mówiłam , że nie nadaję się do działania bo rozmemłana jestem strasznie...

dobrze, że na L4 racjonalne myślenie nie jest wymagane

niedziela, 1 listopada 2009

Wszystkich Świętych - Święto Żywych

niestety, można mnie kląć i bić, a zdania nie zmienię.
cała marketingowa machina ruszyła już jakiś czas temu (w tym roku niepokojąco szybko z oznakami świąt bożego narodzenia) a dziś znów karawany na cmaentarzach gdzie w ciągu roku pustki i cisza.
dziś będzie gwar rozmów, dzwonki telefonów komórkowych, odgłosy silników samochodów świeżo z myjni (wdziałam te olejki na stacjach o godzinie 23!!).

wszyscy święci balują ...tu

nabij diabła, chmurę śmierci weź...

kto by pomyślał
ja sama w życiu bym nie pomyślała
nawet teraz nie wierzę, że to wszystko się wydarzyło

aga i karaoke
hahahahahaha
ale jednak
nie wiem jakim cudem, ale jednak (i to w dodatku bez grama alkoholu czy innych używek)
DWA RAZY !!!!
<> ubóstwiam te moje dziewuszki, ach no tak no i ten nasz jeszcze jeden rodzynek
kto by pomyślał, że są jeszcze na tyle ... męscy mężczyźni ;]

wieczór wspomnień, zabawy, towarzystwa z dynią w tle.
studia mogą w swoim zamyśle dawać wiedzę, doświadczenie, umiejętności i pewnie jeszcze masę innych rzeczy. ale jedna z najważniejszych to ludzie. inni ludzie. i ku mojemu zaskoczeniu nawet na studiach zaocznych jest to podstawowy pożytek ;]

grupadziesiąta rulezzz!!!